Jestem nad polskim morzem, patriotycznie, jak trzeba. Patrzę z okna pensjonatu, a tam dzieciarnia przy ognisku. Bawią się, śpiewają, jedzą niezdrową żywność czyli kiełbasę z musztardą i keczupem rozgrzaną w ogniu, na kiju. Wracają wspomnienia sprzed lat dwudziestu, trzydziestu może…
Pierwszy obóz harcerski zorganizowałem w lipcu 1984 roku – to tyle, co minęło od pierwszych Dni Karola Lipińskiego, ale ja nie o tym. Wszystko, co nasze, Polsce oddamy, w niej tylko życie, więc idziem żyć.! Świty się bielą, otwórzmy bramy, rozkaz wydany: wstań, w słońce idź! Ramię pręż, słabość krusz, ducha tęż, Ojczyźnie miłej służ! Na jej zew, w bój czy trud, pójdzie rad harcerzy polskich ród…
Tak śpiewały lewackie dzieci na obozie zrobionym przez lewaka. Rano i wieczorem. Codziennie. Na apelu. Pod biało-czerwoną. A gdy ten pierwszy mój obóz przyjechał skontrolować podpułkownik z tzw. Wojskowych Grup Operacyjnych z ówczesnego województwa bialskopodlaskiego, w Książce Pracy Obozu napisał (cytuję zgodnie z oryginałem – w każdej chwili do wglądu): „OBUZ KĄTROLOWAŁEM UWAGI OMUWIŁEM U KOMENDANTA”. Ostrze krytyki wojskowego inspektora poszło w kierunku… braku rowów przeciwpożarowych wokół kuchni obozowej.
A na drugi dzień obóz wizytował ówczesny wicewojewoda bialskopodlaski Mieczysław Sawicki, którego przywiózł mi na uciechę mój szef – Gminny Dyrektor Szkół Stanisław Jarmuł. W przechowywanej do dziś Książce Pracy Obozu same superlatywy: że dobra organizacja i właściwie prowadzona praca wychowawcza, że atrakcyjny program, że zwiedzanie Miejsc Pamięci Narodowej, że pamięć o 22 Lipca i PKWN. Tak było. Tak być musiało – choćby na papierze. To niedzielne zwiedzanie grobów partyzanckich w okolicach Parczewa to był wymarsz do miejscowego kościółka. Na mszę świętą. Tak było. A potem, przez kilka lat, już w lasach augustowskich, co niedziela, chętni – podkreślam: CHĘTNI – szli do Augustowa 8 kilometrów. Piechotą – tą szarą piechotą, by modlić się podczas mszy niedzielnej.
A jeszcze trochę potem nieopodal w lesie zakwaterowały „Wakacje z Bogiem”. No to do nich na mszę polową szedł, kto chciał. Nikogo nie zmuszałem. Konstytucja nie pozwala – tak jak dziś. Alleluja, alleluja, Pan jest wśród nas – śpiewały lewackie dzieci, a ja kazałem instruktorce służbowej wpisać do książki rozkazów: RAJD PIESZY SZLAKAMI OKOLICY. Później razem z dziećmi Bożymi graliśmy w piłkę, śpiewaliśmy przy ognisku O rycerstwie znad kresowych stanic, o obrońcach naszych polskich granic… i nic się nie działo, nikt nie pokrzykiwał, że racja jest jego, że tylko on jest słuszny. Jakoś tak wszyscy jednakowo kochaliśmy tę kartkową, siermiężną Polskę.
To były czasy bez 500+, a biedne dzieci ze wsi miały dofinansowanie z gmin. Pełne pokrycie kosztów. Te miastowe w całości finansowały Zakładowe Fundusze Świadczeń Socjalnych. Bez łaski i bez polityki. Tylko, że rodzic musiał pracować, być zatrudnionym. Brakorobom w komunie nikt kasy za darmo nie dawał. Wybory i tak miał w kieszeni.
W pogodne dni – kąpiel i plażowanie – do oporu. A przy kuchni, pod sosną – miednica przykryta drugą, a w środku kanapki – z dżemem, z serem, z jajkiem, z pasztetem – różnie. Jak kto zgłodniał, to nie pytał. Leciał do miednicy i brał, ile weszło. I małosolne stały z boku – także do woli. SANEPID czasem przyjeżdżał. Głównie musztardę sprawdzali. Czy termin spożycia zachowany. Nigdy nie zapłaciłem kary.
Wodę pitną mieliśmy z własnego ujęcia. Tak, tak. Jednego roku wybiliśmy studnię, wpuściliśmy rurę, tylko pompkę nakręcić i woda jak ze źródła leciała – co roku badana przez SANEPID z Suwałk. I tak przez 11 lat, a może więcej? Zlewa się pamięć. Już do odwrotu głos trąbki wzywa, alarmują ze wszech stron. – chciałoby się zanucić, ale czegoś żal. Tak kończyliśmy każde ognisko. I jeszcze tylko krąg przyjaźni, iskra. Jak to było?
Bratnie słowo sobie dajem, że pomagać będziem wzajem – druh druhowi, druhnie druh, hasło znaj, czuj duch. I do namiotów. Cisza nocna od 2200 do 700 rano. Czas dla kadry. Tylko wartownicy snują się smętnie po obozowisku. Nikt nie chorował, nikt nie ucierpiał. W ciągu całej dekady jednej dziewczynce wycięliśmy w Augustowie wyrostek robaczkowy. Operacja odbyła się na odpowiedzialność i za pisemną zgodą komendanta obozu czyli moją. Telefonów komórkowych nie było, więc byłem im i matką, i ojcem. Nawet gwizdek miałem z takim logo: MO. Mam go do dziś. Ale ten skrót oznaczał wtedy coś innego. I komu to przeszkadzało?
Andrzej Kotyła
Post scriptum:
A może ja coś zmyślam? Odezwijcie się druhowie – dzisiejsze czterdziestolatki. Może staremu harcmistrzowi coś się pomieszało? A może wstydzicie się, że z lewakiem biwakowaliście w Lipowcu koło Augustowa, jak ten mój święty dziś kolega, który pożarł na śniadanie swoją legitymację WUML (Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu Leninizmu)? Tak było. Tak być musiało, więc się nie wstydź, Kolego i nie wciskaj ciemnoty, że od oseska walczyłeś z komuną. I nie właź do d…y biskupom. A później urodzeni? Oni mają lepiej. Wspominają z dumą „Wakacje z Bogiem”, stanowiąc dziś pamperską awangardę PiS.
Komentarze (5)